Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Cybernadawca Marek Krajewski nadaje z miasta szpiegów (ROZMOWA)

Robert Migdał
Robert Migdał
Marek Krajewski
Marek Krajewski fot. Radosław Kaźmierczak/wyd. Znak
Marek Krajewski, znakomity wrocławski pisarz, opowiada o swojej najnowszej książce z Edwardem Popielskim w roli głównej zatytułowanej Miasto szpiegów. Rozmawia Robert Migdał

Rok 1933. Edward Popielski podejmuje się kolejnej misji. To już pana trzecia powieść szpiegowska.

–- Jestem wierny mojemu cyklowi, w którym Edward Popielski jest nie policjantem, ale funkcjonariuszem tajnych służb II Rzeczpospolitej. W Mieście szpiegów zostaje wysłany do Wolnego Miasta Gdańska, ponieważ szefostwo wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, czyli legendarnej Dwójki, dochodzi do wniosku, że trzeba podjąć pewne akcje odwetowe przeciwko Niemcom, hitlerowcom, którzy niekiedy stosują brutalną przemoc wobec Polaków mieszkających w Gdańsku.

Gdańsk nazwany jest „miastem szpiegów” – tak był rzeczywiście określany, czy też pan sam to wymyślił?

– Ja to wymyśliłem, ale to miano ma oczywiście swoje podstawy. Wolne Miasto Gdańsk było obszarem pod zwierzchnictwem Ligi Narodów. Przedstawicielem Ligi – przynajmniej na papierze – i włodarzem miasta był Wysoki Komisarz Ligi Narodów. Jeśli zaś chodziło o cło, o stosunki handlowe, o politykę zagraniczną, to Wolne Miasto Gdańsk i słynny ze swego kasyna Sopot – bo wczasach kiedy hazard i kasyna były nielegalne, to w owym bałtyckim, jakby eksterytorialnym Monte Carlo toczyło się życie nocne i hazardowe — należały do Rzeczypospolitej Polskiej. W Gdańsku służby specjalne działały bardzo intensywnie. W portowym mieście krzyżują się drogi bardzo różnych ludzi, którzy mają różne informacje. Przypływają statki, które wiozą na pokładzie rozmaite towary, często towary niemile widziane przez dane państwo, na przykład broń. W takim mieście nie tylko działały intensywnie wywiady wojskowe Związku Radzieckiego, słynne OGPU czy niemiecka Abwehra, która robiła to nielegalnie, bo w myśl traktatu wersalskiego oficjalnie nie mogła. No i oczywiście polska Dwójka. Oprócz tego było mnóstwo małych agencji wywiadowczych, prywatnych, które zdobywały informacje i sprzedawały temu, kto da więcej.

Informacja – bardzo cenny towar.

– Cenny, bo bardzo trudny do zdobycia. Nierzadko deficytowy, ponieważ funkcjonariusze tych różnych wywiadów byli często naciskani przez swoich szefów, żeby takie informacje dostarczać, bo niekiedy pomagały one organizować niezwykłe akcje wywiadowcze.

W najnowszej powieści wrogami Edwarda Popielskiego nie są towarzysze ze Wschodu, ale wróg z Zachodu.

– Po napisaniu dwóch książek, Pomocnika kata i Dziewczyny o czterech palcach, w których Popielski walczył na froncie wywiadowczym z sowieckimi służbami specjalnymi, postanowiłem przenieść Edwarda na zachód i sprawić, żeby stawiał czoła niemieckiemu wywiadowi wojskowemu. I pamiętam, że kiedy zastanawiałem się nad fabułą tej książki, to przede wszystkim musiałem dokonać jednego podstawowego wyboru. Gdzie ma się rozgrywać akcja? Z jednej strony kusił mnie Toruń – w tym mieście mieszkała spora mniejszość niemiecka, z drugiej strony Bydgoszcz – ponieważ to tu mieściła się siedziba Ekspozytury nr 3 II Sztabu Głównego, czyli centrala do walki wywiadowczej z Niemcami. Jej szefem był legendarny, niezwykły człowiek – dziwię się, że jeszcze nie powstał o nim żaden film – kapitan, a potem major, Jan Henryk Żychoń. Był on znienawidzony przez niemiecką Abwehrę. I w końcu doszedłem do wniosku, że — jeśli terenem większości akcji organizowanych przez Żychonia był Gdańsk — to akcja książki powinna dziać się właśnie w tym mieście. Żychoń swoimi akcjami doprowadzał do furii gdańską Abwehrę, która działała tam pod zwierzchnictwem owianego złą sławą Oscara Reilego. To spowodowało, że Gdańsk uznałem za szczególnie kuszącą scenerię literacką.

Lwów i rodzinny Wrocław zna pan bardzo dobrze. A Gdańsk?

– Lepiej na pewno niż Bydgoszcz czy Toruń, choć w tych miastach też bywałem. Gdańsk znam dość dobrze, bo z tym miastem łączy mnie pewien sentyment, który bierze się jeszcze z czasów dzieciństwa. Bo ja od dziecka spędzałem tam lato – albo na koloniach, albo na wczasach z rodzicami. Byłem w tym mieście po raz pierwszy jako dziesięciolatek: mieszkaliśmy we Wrzeszczu, jeździliśmy na plażę do Jelitkowa, wtedy po raz pierwszy zobaczyłem pomnik Neptuna, słynny gdański Żuraw, Dwór Artusa.

Czyli ten Gdańsk nie jest panu obcy.

– Nie był obcy sentymentalnie, natomiast jako sceneria powieści Gdańsk nastręczał sporo kłopotów, które wynikały z tego, że jest daleko od Wrocławia: musiałbym jeździć, sprawdzać. Mówię „musiałbym”, ale to w czasach przed internetem (uśmiech). W czasach dzisiejszych można miasto, które się trochę zna, przewędrować w cyberprzestrzeni.

Google Maps? Google Street View?

– Tak jest: włączam Google i spaceruję po Gdańsku konkretnymi ulicami. Prócz Google istnieją strony ilustrowane tak sprytnymi zdjęciami, że na współczesnej fotografii jest suwak i po jego przesunięciu można zobaczyć to samo miejsce, ale już na starym zdjęciu sprzed wielu lat... Te materiały w internecie były znakomite, ale przede wszystkim służył mi wielką pomocą mój eksplorator i współpracownik Mikołaj Kołyszko z Wydawnictwa Znak, który wszelkie informacje dla mnie zdobywał, a dodatkowo tak się dobrze złożyło, że jego bliski znajomy pan Grzegorz Krzyżowski jest pasjonatem historii Gdańska. Bardzo wiele mu zawdzięczam.

Co na przykład?

- Informacje o zwyczajach gdańskich. Na przykład o zwyczajach biesiadnych. Jest taka scena w mojej książce, kiedy panowie piją gdańską wódkę, a w tej wódce w kieliszku pływa sobie śliwka. Oni tę śliwkę zjadają, wypluwają pestkę, po czym łamią na pestce wykałaczkę, która była wbita w owoc. To była gra towarzyska: „łamanie masztów”. Wygrywa i dostaje nagrodę ten,, czyja wykałaczka po złamaniu będzie najdłuższa.

W Mieście szpiegów na zwycięzcę czeka wyjątkowa nagroda.

– Ale tego, co nią było, nie zdradzimy (uśmiech). Pan Grzegorz dostarczył mi też na przykład informacji, jak wyglądała gdańska wigilia i co wtedy jedzono. Zwyczaje były odmienne od naszych polskich. Najbardziej zasadniczą różnicą było to, że w czasie kolacji nie przygotowywano pustego talerza i sztućców dla nieoczekiwanego gościa.

To jest pana trzecia powieść szpiegowska. Czuje się pan już dobrze w tym gatunku? Lepiej niż w kryminałach?

– Coraz pewniej. Różnica pomiędzy powieścią szpiegowską a policyjną, kryminalną jest różnie definiowana, ale z praktycznego punktu widzenia nie jest ona zbyt duża. I tu, i tu mamy jakąś tajemnicę. I tu, i tu mamy poszukiwanie – czegoś, kogoś. W powieści kryminalnej – sprawcy morderstwa, w powieści szpiegowskiej – bohater poszukuje odpowiednich okoliczności do przeprowadzenia jakichś akcji wywiadowczych. I tu, i tu mamy do czynienia z powieścią poszukiwań, powieścią tajemnic. Są oczywiście elementy, które nie występują w powieści szpiegowskiej, a które są charakterystyczne dla kryminału – na przykład narady policyjne, nieustanne dyskusje. Ja tych scen w powieściach kryminalnych nie lubię. I z radością przechodzę od powieści kryminalnej w wypadku Popielskiego do powieści szpiegowskiej, jeśli zaś chodzi o Mocka – bo wciąż o nim piszę – pozostaję wierny policyjnej profesji mojego bohatera i tym wszystkim okolicznościom, które muszę opisywać, przedstawiając pracę policjantów. W przypadku Popielskiego odszedłem w stronę działań wywiadowczych, szpiegowskich i powiem panu, że podoba mi się ten wybór. Dobrze w tym gatunku czuję. Mam nadzieję, że czytelnicy doceniają tę moją woltę literacką. Muszę w moim pisarskim życiu trochę urozmaicać to i owo. Nie mogę cały czas pozostawać wierny jednemu sztafażowi – czy to policyjnemu, czy innemu. Nie da się cały czas powtarzać tych samych motywów, bo to w końcu czytelników znudzi.

Musi pan też trochę lawirować, bo czytelnicy pragną pewnych stałych punktów odniesienia w pana książkach – na przykład opisów kulinariów. Albo nadużywania alkoholu przez pana bohaterów.

– Tak, to są pewne stałe punkty w mojej twórczości, których niektórzy czytelnicy pragną. Ale niekiedy od nich odchodzę. Na przykład opisy alkoholowych libacji sprawiają, że czuję pewien dyskomfort, bo sam jestem abstynentem i w związku z tym, kiedy mam kolejny raz unurzać mojego bohatera w alkoholowym piekle, to czuję pewną psychiczną niewygodę.

Ale kulinariom jest pan wierny.

– Tak, bo wiem, że moi czytelnicy, a szczególnie czytelniczki – bo to kobiety stanowią większość moich czytelników – na spotkaniach autorskich bardzo często zadają mi pytania o kulinaria.

W Mieście szpiegów opisów kulinarnych jest sporo. Aż mi niekiedy ślinka ciekła, gdy czytałem o tych wspaniale przyrządzanych rybach. Skąd pan bierze te wszystkie potrawy?

– Kiedyś korzystałem z przedwojennych książek kucharskich. Teraz te potrawy wyszukuje dla mnie mój współpracownik. Tak było w przypadku tych ryb, o których pan mówi –rozmaite ryby w różnych konfiguracjach smakowych, w różnych postaciach. Tego rodzaju potrawy często jedzono w nadmorskim mieście, co jest oczywiste, ale nie znałem dokładnie ich składu, ich wyglądu, w związku z czym poprosiłem pana Mikołaja Kołyszkę o to, żeby sprawdził, jak by na przykład wyglądała wykwintna uczta czy wykwintny raut w gdańskim salonie w okresie międzywojennym. Parę dni czekałem i dostawałem ekspertyzę.

I w książkach o Mocku, i o Popielskim opisuje pan wiele potraw. Nie myślał pan, żeby wydać książkę kucharską z kuchnią Breslau, z kuchnią przedwojennego Lwowa, Gdańska? Ze stołu Popielskiego i Mocka...

– Takie propozycje otrzymywałem, ale zawsze odpowiadałem „nie”. I to z prostego powodu: nie mam na to czasu. Dwie powieści rocznie to szalone tempo, zwłaszcza dwie powieści, które wymagają drobiazgowych poszukiwań, do których muszę robić bardzo precyzyjny plan, a nawet dwa plany. Przy tak wielu książkach muszę uważać na niebezpieczeństwo powielania własnych pomysłów. Robię wiele, aby opinie typu „Uuu, Krajewski idzie na ilość, nie na jakość” nie pojawiały się zbyt często. Za każdym razem więc staram się być jak najbardziej oryginalny – i wobec siebie, wobec moich wcześniejszych książek, i wobec innych autorów. W takim wypadku wymyślenie powieści, fabuły – a to jest dla mnie najbardziej katorżnicza praca – trwa miesiąc, półtora miesiąca, i kosztuje mnie to wiele trudu.

W serialach telewizyjnych popularne jest rozbudowywanie wątków pobocznych, tworzenie nowego serialu z bohatera, który w był bohaterem drugoplanowym. To tak zwane spin-offy...

- I ja też miałem takie propozycje, na przykład żeby napisać książkę Wrocław Eberharda Mocka i po kolei opowiedzieć o wszystkich miejscach, w których bywał, urzędował, pracował Mock. I żeby dołożyć swoje wspomnienia, jakie się z tymi miejscami wiążą. Zawsze konsekwentnie odmawiałem, bo staram się, żeby moje książki były jak najwyższej jakości i dlatego nie mogę się rozdrabniać. Mam to szczęście, że w przeciwieństwie do niektórych autorów nie muszę poza książkami nic innego publikować: felietonów, artykułów do gazet... Żyję z pisania książek i na szczęście tylko tym mogę się skupić.

Myślałem, że powieści szpiegowskie będą mniej brutalne niż kryminały, które pan napisał. A w Mieście szpiegów aż roi się od porwań, okaleczeń, są pobite dzieci, tortury, morderstwa.

– Może trochę ich jest (uśmiech), ale wydaje mi się, że ja z każdą powieścią łagodnieję, że tej makabry w moich książkach jest coraz mniej. Bo kiedy sięgam do moich wcześniejszych książek o Mocku, Dżumy w Breslau, Widm w mieście Breslau, czy Festung Breslau, znajduję mnóstowe makabry, detalicznych straszliwych opisów, wstrząsających dla niektórych. Albo w Głowie Minotaura – w tej to książce opisuję zamordowanego chłopca, którego zwłoki zostają znalezione w kloace we Lwowie. To są mocne sceny.

A teraz „tylko” porwanie, okaleczenie...To opisy bardzo działające na emocje, zwłaszcza opis pobicia dzieci.

– Dwie dziewczynki, Polki, zostają pobite, bo mówiły po polsku w gdańskim pociągu podmiejskim. To jest fakt, to się rzeczywiście wydarzyło. Rozzuchwaleni dojściem Hitlera do władzy Niemcy napadali w Wolnym Mieście Gdańsk na Polaków tylko dlatego, że ci mówili po polsku. Upokarzali naszych rodaków, bili, zabijali. Nie ponosili za to prawie żadnej odpowiedzialności: po wyjątkowo brutalnym morderstwie pewien niemiecki siepacz, który zasztyletował Polaka, został po jakimś czasie awansowany na inspektora do spraw ogrodów w Wolnym Mieście Gdańsk. Polskie władze protestowały, ale to były protesty nikłe, dyplomatyczne, niewiele wnoszące. Senat Gdański, w którym większość stanowili nacjonaliści, zuchwale albo negował tego typu skargi, albo na nie nie odpowiadał, albo tuszował sprawę, albo mówił, że wina leży po stronie Polaka, który rozzuchwalił dobrych chłopców Hitlera. Kiedy czytałem te historie, to budził się we mnie pewien odruch buntu – zastanawiałem się, dlaczego władze polskie adekwatnie nie reagowały. I wtedy narodził mi się pomysł: jeśli w rzeczywistości nie reagowano metodami pozaparlamentarnymi: oko za oko, ząb za ząb, wet za wet, to jest to pole do popisu dla mnie, dla pisarza. Stąd wpadłem na pomysł, żeby dominantą powieści były akcje odwetowe polskiego wywiadu i kontrwywiadu. A tu właściwym człowiekiem na właściwym miejscu do takich zadań był Edward Popielski.

Wielu osobom pana książki kojarzą się z silnymi mężczyznami – z Mockiem, z Popielskim. A w Mieście szpiegów są też silne kobiety.

– O tak...

Jest piękna Irena, a i Leokadia, kuzynka Edwarda Popielskiego, pokazuje swoje drugie oblicze. Nie jest już tylko wytworną damą, która grana fortepianie, siedzi w salonie i słucha płyt.

– Trudno sobie wyobrazić, żeby w powieściach szpiegowskich nie występowały kobiety. Mata Hari to jest postać emblematyczna dla historii wywiadu. Piękne kobiety manipulujące mężczyznami, osiągające swoje cele w wyniku całej gamy rozmaitych metod, to stały topos powieści szpiegowskich. U mnie występuje taka kobieta – Irena Arendarska, mocna kobieta, choć skrzywdzona przez los. Jest zdecydowana i potrafi do swych celów wykorzystywać różnych mężczyzn, którzy ulegają jej urokowi. W mieście szpiegów prowadzi własną agencję wywiadowczą, która efektywnie działa.
Taką osobą, która też wychodzi trochę z dawnego cienia, jest Leokadia – przestaje być tylko i wyłącznie towarzyszką życia Popielskiego, towarzyszką – dodajmy – platoniczną, bo jest jego kuzynką, wychowują wspólnie córkę Edwarda, jako że żona Popielskiego umarła przy porodzie. Jest to zatem wielka miłość, ale rodzinna – nie ma tutaj mowy o żadnym erotycznym związku, choć cały Lwów plotkuje, że Łyssy ze swoją kuzynką żyją „na wiaderku”.

Na wiaderku?

– Czyli „na kocią łapę” (uśmiech). Leokadia podejmuje własne decyzje, podejmuje swoją grę, która jest bardzo istotna i prowadzi do nieoczekiwanych zdarzeń.

I głośno, jako kobieta, mówi o swoich potrzebach.

– Jest wykształconą kobietą, absolwentką Uniwersytetu Jana Kazimierza, jedną z pierwszych absolwentek romanistyki, uwielbia racjonalizm, czyta w oryginale Kartezjusza, gra w brydża, jest ironiczna, małomówna, przenikliwa, inteligentna – idealna osoba do powieści szpiegowskiej. Nie obiecuję, że w kolejnej powieści będzie główną bohaterką, ale będzie odgrywała sporą rolę, czego przedsmak można już mieć czytając powieść Miasto szpiegów.

Oprócz Gdańska, jest też w książce wątek lwowski. I są też postaci historyczne, jak profesor Rudolf Weigl.

– Otóż to. Karmiciele wszy i laboratorium profesora Weigla we Lwowie. To świetny literacki motyw do wykorzystania: niezwykłe, unikalne prace naukowe człowieka, który otarł się od Nagrodę Nobla i tylko przez przypadek jej nie otrzymał. Weigl to wybitny naukowiec, który przez władze komunistyczne został oskarżony o kolaborację, a to człowiek, który uratował wiele istnień ludzkich, który dał ludziom utrzymanie podczas wojny, kiedy różni, często poszukiwani przez władze sowieckie władze, czy później niemieckie, przedstawiciele elity lwowskiej karmili wszy w laboratorium Weigla. To jest świetny motyw wykorzystany w filmie Andrzeja Żuławskiego Trzecia część nocy, ale w literaturze nie był nadmiernie eksponowany. I postanowiłem to wykorzystać – nie zdradzę jednak w jaki sposób.

Pisanie książek Markowi Krajewskiemu nie wystarcza. Zajął się pan zupełnie nową działalnością, czyli tworzeniem podcastów – jak je pan ładnie nazywa „cyberaudycjami”, Marek Krajewski został cybernadawcą.To bardzo cenne źródło informacji dodatkowej o pana książkach, o kulisach pracy nad nimi.

– Nazwa cyberaudycja ma szlachetne pochodzenie – grecko-rzymskie: pierwszy człon „cyber” pochodzi od greckiego „kybernao” – kieruję, rządzę. A „audycja” – od „audio” – słucham. Muszę się przyznać, że nie mogę się obyć bez pewnego rodzaju działalności medialnej. W dzisiejszych czasach pisarz nie może żyć w zamknięty w wieży z kości słoniowej i nie utrzymywać kontaktu ze światem zewnętrznym. Działam w internecie, jestem aktywny na Facebooku – tego wymagają ode mnie czasy, w jakich żyjemy. Muszę mieć kontakt z czytelnikami, bo chcę ich na bieżąco informować o wielu kwestiach – dzięki temu mocniej zawiązuje się więź pomiędzy autorem, a czytelnikami. A na tej więzi mi bardzo zależy. W związku z tym, że natura obdarzyła mnie nienajgorszym głosem, postanowiłem znaleźć swoje miejsce w tej sferze i publikować cyberaudycje.

Podcast nazywa się „Zeznania literackiego kryminalisty”.

– Zamierzam w ten sposób informować moich czytelników o różnych okolicznościach związanych z pisaniem moich książek. Te audycje będą niejednokrotnie zawierać wyznania moich błędów, które popełniłem albo popełniłbym, gdyby nie właściwa interwencja redaktorów, czytelników... Ale żeby nie nudzić, będę oczywiście opisywał różne problemy, z jakimi zetknąłem się podczas pisania moich powieści, różne rafy, na jakie natrafiałem, i również będę zapraszał gości do tych moich audycji – wtedy będą one znacznie dłuższe niż są. Bo jeśli mówię sam, to zwykle liczy ona 15–20 minut, dłuższe nagrywanie mnie nudzi (uśmiech). Bardzo lubię słuchać cyberaudycji przy goleniu, a golę się – ponieważ mam duże powierzchnie twarzy i głowy do golenia – około 20 minut. Czyli tyle, żeby przesłuchać jedną audycję.

Bardzo mi się spodobało w tych cyberaudycjach, że odsyła pan do literatury, podając konkretne tytuły, dzięki którym można poszerzyć swoją wiedzę na temat danego wydarzenia opisywanego w książce albo czasów, kiedy rozgrywa się akcja. To cenne dla wnikliwego czytelnika.

– Tak, dzięki temu czytelnicy wiedzą, jak Krajewski pracuje, do jakiej literatury sięga. Na przykład sporo mówię w jednej z audycji o książce Mariusza Urbanka Profesor Weigl i karmiciele wszy – to była dla mnie podstawowa praca przy opisywaniu laboratorium Weigla, bo Urbanek bardzo precyzyjnie to przedstawił. Mam nadzieję, że moje cyberaudycje będą ciekawe i że nie zanudzę moich słuchaczy.

Najnowsza powieść z Popielskim w roli głównej właśnie trafiła do czytelników, a kryminał z Eberhardem Mockiem, który ujrzy światło dzienne jesienią, jest już w głowie Marka Krajewskiego poukładany?

– Już jego część jest na papierze! Bardzo intensywnie pracowałem przez cały miniony tydzień i napisałem dwa prologi i dwa epilogi nowej powieści o Mocku. Jak pan wie, uwielbiam kompozycję klamrową: jest prolog i jest epilog. One ze sobą korespondują, łączą się, a między nimi jest główny nurt powieści. I tak właśnie jest w nowej powieści o Eberhardzie, którą teraz piszę –- nie zdradzę jeszcze tytułu, bo nie wiem, czy on się utrzyma. A napisałem prologi i epilogi, bo... tego najbardziej nie lubię. Zawsze miałem taką zasadę, że najpierw robię to, czego nie lubię, żeby mieć to z głowy, a potem rzeczy przyjemne. Robiłem tak nawet wtedy, kiedy pracowałem na uczelni – najbardziej lubiłem zajęcia dydaktyczne ze studentami, w mniejszym stopniu prace badawcze, naukowe, a najbardziej nie znosiłem administracji. I dlatego te zajęcia administracyjne zawsze załatwiałem na początku, bo do nich podchodziłem z wielką niechęcią.

Prologi i epilogi są najtrudniejsze, bo...

– ... najtrudniej jest zacząć, zwłaszcza kiedy jest się po urlopie, a ja w kwietniu miałem wolne: czytałem książki, napawałem się przyrodą, słuchałem muzyki, a tu nagle musiałem wejść do literackiej rzeki i zacząć pisanie powieści. Ale już to mam za sobą (uśmiech). W przyszłym tygodniu zaczynam pisać główny nurt powieści o Mocku, która ukaże się w październiku.

O czym będzie?

– Eberhard Mock zostaje dziwnym zbiegiem okoliczności opiekunem pewnego autystycznego chłopca, który to chłopiec jest obiektem poszukiwań pewnych złych ludzi. I Mock musi tym ludziom stawić czoła...

Akcja rozgrywa się w Breslau?

– Tak we Wrocławiu, w roku 1934. Po dojściu Hitlera do władzy Mock coraz bardziej obco czuje się w prezydium policji, które jest infiltrowane przez hitlerowskie kanalie, przez gestapowców i już powoli zaczyna szukać jakiegoś innego miejsca w swoim życiu i jak wiemy z innej powieści, trafia do Abwehry, do wywiadu wojskowego.

Wakacje w tym roku spędzi pan w Gdańsku?

– Nie, drugi urlop, wrześniowy, będę spędzał w tym samym miejscu co w kwietniu – w lasach blisko Wrocławia. Nie znoszę dalekich podróży...

Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto